|
Monoamoryzm (kolejny rozdział) |
XXX. Niestadnie.
Czach! Kszach! Wszach! - wirują i szeleszczą ostrza.
- ...obry wieczór! - wiruje język, szeleszczą moje struny głosowe. Stoję na miedzy i z podziwo-rozbawieniem obserwuję, czym jedzie Józwa. Znam ten cudopojazd od małego, zawsze wywoływał we mnie pozytywne uczucia. Teraz, jako dorosłemu człowiekowi, ciężko mi pojąć, ileż godzin, dni, miesięcy musiał spędzić wolerowski konstruktor na obmyślaniu szczegółów machiny, zapewne też i na rysowaniu planów, wreszcie: na samej budowie, kompletowaniu potrzebnego sprzętu, gromadzeniu wszystkich tych trybów, kół zębatych, osi, półosi, ćwierćosi, jedna-piętnasta-osi, pasków, napinaczy, rurek, tłoczków, wytłoczków, przetłoczków, cylindrów jakichś, tubusów, lejów, rynienek, w których to w prawo, to w lewo przesuwają si,ę naolejone, przeoliwione kulki i skętnotrybiki,
Kśpąąąąą! - mówią zalotnie zielone rurki.
Fźźźźę! - odwarkują wichajstry, jakby nieczułe na zaloty.
Kśpąąąą - zaczynają swą godową pieśń suwnice-tłoczki (takie małe).
U-u-jeee - oddźwiękują ochoczo napalone, wręcz bliskie ejakulacji, wystrzelenia towotem, wichajstry.
Tratatatatata - nad rozgrzanym towarzystwem, niby bona, przesuwa się ogromne, wykręcone z siewnika kamienisko. Piastunka, bo to jest "ona" - świadczy o tym jej różowy kolor - sprawuje pieczę nad młokosostwem, bacznie pilnuje, czy któremu trybasowi nie zamarzyła się aby wolność i nie chciał odkręcić się, dać dyla poza ustrój urządzenia, sabotując tym samym i tak mocno spóźnione żniwa.
Patrzę jak urzeczony na cud techniki, machinę a'la vistula. Sprzęcior, o którym nie wiedzą ani dziennikarze TVN Turbo, ani jakiegokolwiek innego medium w Polsce, powinien być sławny, może nie jeśli od razu zarabiać na siebie na różnego rodzaju zlotach, eventach. być wynajmowany jako ślubowóz, bo bez przesady, kto chciałby jechać do ślubu przerobionym przez wolerowskiego Adama Słodowego starym kombajnem, ale narodowie wżdy postronni powinni poznać owoc niezwykłej myśli technicznej Józwy, domorosłego konstruktora.
Niezwykłe, że ten antywykształcony człowiek, absolwent sześcioklasowej podstawówki, ledwo piśmienny, do bólu prosty człeczyna był w stanie wykoncypować, poskładać do kupy, uruchomić i sprawić, że od n-tu lat vistula-potworek działa bez zarzutu, pomrukuje, brzdęka, skrzypi, pochrapuje, bulgocze niezliczonymi trybami i "kręgielkami", jak już w dzieciństwie nazwałem to-to na górze. Dźwięczy, machina, niczym orkiestra symfoniczna, każdego roku daje swoisty koncert i, co najciekawsze - bez zarzutu spełnia swoje zadanie; wymaga oczywiście częstej konserwacji, co przy tak wysokim stopniu skomplikowania urządzenicha jest zrozumiałe, ale odpowiednio zadbana psuje się kilkunastokrotnie rzadziej, niż przechodzone popegeerowskie bizony, którym z racji wieku i ogólnego zachetania coraz powszechniej zdarza się stanąć w płomieniach i nie dość, że nie dokończyć żniw, samemu spłonąć, to jeszcze shajcować pół pola, doprowadzić nieszczęsnego gospodarza do ruiny.
- ...obry, ...obry - odkrzykuje konstruktor. Zamtrzymuje zmutowaną vistulę tu przy moich stopach. Jeszcze pół centymetra i musiałbym odskoczyć.
Kflang! Klęęęg! - zaskakują cięgna, cięgła, klamerki.
Gwuffff! - wypuszcza parę dychawiczny miech.
- Chciałeś coś? - Józwa otwiera pleksiglasową, futurystyczną kabinę i wychyla nieogolony, niedźwiedziowaty pysk.
Aż chciałoby się zażartować, ze tak - spytać, z jakiej planety przylecieliście, o wędrowcze.
- Tak jakby. Chodź pan, nie będę na pół wsi wrzeszczał. Nie zajmę dużo czasu. Dwa zdania zamienimy i koś se pan dalej.
Mało cywilizowany kosmonauta odpina uprząż (!), zdejmuje kask "orzeszek" i gramoli się z cudojazdu.
- No, co ty chciał? Tylko szybko, zobacz - zmrok.
- Będzie szybko. Zawsze jakoś nie było okazji, żeby porozmawiać o tym pańskim wynalazku.
- Bo i nie ma o czym! - marszczy brwi konstruktor. Wychodzi z niego ksenofobiczny, pełnokrwisty burak, taki, co to obcych za próg domu nie wpuści (no, chyba, że księdza dobrodzieja z kolędą), za wejście na jego pole gotów jeśli nie zabić, to przynajmniej cepem, kłonicą, czy szlagą kości porachować.
- Kombajn jak kombajn, polskiej produkcji. Wprowadziłem pewne usprawnienia, ale to nic takiego.
- Jakie nic? Pół układów żeś pan wymienił, dodał - o - jakieś wałeczki skrętne, kolby, metalowe taśmy... Co je żłobi? Pisaki - nie pisaki rysują esy-floresy, znaczą ilość zebranego zboża...
- Wagę pokosu.
- Mniejsza o to. Ma pan świadomość, co stworzył?
- Nico. Wyremontowałem se kombajn. W schyłkowym Peerelu, nie pamiętasz, dziecko, ale może znasz ze słyszenia - nie było prawie nic. Bieda, wprowadzono kartki, reglamentowano podstawowe nawet produkty. Kto mądry, miał smykałkę - kombinował, załatwiał na lewo części z POMu, Kółka, PGRu. A kto miał dryg do kręcenia śrubek - zostawał racjonalizatorem, we własnym zakresie usprawniał se maszyny. Do tego nie trzeba kończyć szkół. I tyle, nic więcej - klucze masz, kombinerki - to jesteś mechanik. A papier? Co on da? Na oddychanie też masz papier, kursy pokończyłeś, jak to robić? Widzisz. A oddychasz...
- Trochę pan spłyca, ale nieważne. Kiedy się pan wziął za remont? Lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte?
- A na co ci to? Książkę piszesz?
- Nie... Zwyczajnie chciałem pogadać, zasięgnąć języka. Bo masz pan skarb, niezwykłą rzecz - i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Rozejrzyj się pan po Wolerowie, gminie, okolicznych wioskach... Nie tylko w powiecie, ale i w całej Polsce nie znajdziesz pan takiego dzieła sztuki mechanicznej, że się tak wyrażę - dostosowuję gadkę do poziomu rozmówcy, uburaczniam ją.
- No, to który?
- A daj mnie spokój! Tylko co przed Stanem Wojennym kupiłem od Heńka Grylewskiego. Sprzedawał na części, niby taki szrot. Jeszcze jego ojciec kupił, z gieesowskiego przetargu, czy na licytacji komorniczej... Heh, myśleli, że un już na nic, tylko skrócić i wyrzucić - a ja się przysiadł, częściów w garażu trochę miał, to z tego, to z tamtego, więc myślę - pokombinuję. Popsuć - i tak nie ma co, gorzej nie zrobię, a nuż co wyjdzie. Boguśka coś tam sarkała, że co ty, z byka spadł, i tak pieniędzy na nic nie ma, a ty złom ściągasz. Czekaj - myślę - pokażę ci złoma. Żeb miał świątek-piątek siedzieć - nie dość, że uruchomię, to jeszcze tak odpicuję, że ci oko zbieleje. I kręcę... Jedna niedziela mija, druga, ja jak Murzyn, w smarze, na mrozie, a wtedy bardzo ciężka zima była,, spawam, docinam, lutuję, ubabrany strasznie, baba pod koniec dnia do chaty nie chce wpuszczać, wynosi miednicę z mydłem, żeb się pierwej odszykował, nie naświnił na fotelówki.
Trzecia niedziela, w kraju kotłowanina, jak wściekłe psy jeden drugiemu skacze do gardła - a ja siedzę, nituję, przykręcam osłony. Jak to mówią: na czuja, raz ci wyjdzie, raz ni chu... ni zbója, hje, hje. Najgorzej, że migomatu nie miałem wtedy, ani szlifierki. Ale - łeb od czego? Obeszło się bez, bo i nawet nie było za bardzo od kogo pożyczyć.
- Rysował pan plany, sporządzał schemat?
- A dzie tam! Na oko, pi razy drzwi, tu braknie pół centymetra - to z drugiej strony dasz z naddatkiem, jak się zaweźmiesz - wszystko idzie podsztukować, podklepać młotkiem, by grało i śpiewało. Bo, synek, jak robisz sam dla siebie i na ślepo - nie obowiązują cię żadne normy jakościowe, kontrola ci nie zakwestionuje efektów, ni cofnie do poprawki, bo na przykład odległość jednego wichajsterka od drugiego się nie zgadza. Dobrze mówię?
- Jasne! - przytakuję potulnie.
- Nie należy lekceważyć bezpieczeństwa, bo w końcu jedno masz życie - a i ręka czy palce - nie odrosną. Wiesz, młody, o co chodzi? Że robiąc SAMa jesteś sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
- To ma silnik esa? Czy oryginalny?
Józwa patrzy spode łba jak na wariata, czy kosmitę. Albo jedno i drugie - n ześwirowanego ufoludka, co przyleciał nabijać się, porządnych, ciężko pracujących ludzi spytywać z rozumu.
- A przypatrz się dobrze.
- Średnio się znam, szczerze mówiąc.
- Toż ty ze wsi! Jeden i drugi ma! Dorobiłem - o, trzymaki. Esiok napędza bębny szatkujące, ssaki. Załączam z klawiatury.
- Z... czego?
- Ogłuchł ty? Maszynę do pisania mam pod kierownicą. Wciskasz na raz WLP, skrót od Wolna Polska - i drugi silnik zaczyna pracę.
- Genialne! Hybryda made in PRL...
- A żebyś wiedział! Prekursorstwo! - pyszni się Józwa. Nie posądzałem go o znajomość tak trudnych słów.
- To tam ciul, trochę skomplikowańszy kombajn. Nie nad takimi rzeczami potem się w warsztacie pracowało. Ale o tym cicho, sza.
- Skoro już pan zaczął...
- To i kończę. Choć nie - jak takiś ciekawy - wiesz, co to bioelectrofeedback? Elektryczne sprzężenie zwrotne?
- N...nie... - dębieję.
- Poczytaj literaturę fachową. Pięć bitych lat na to strawiłem. A efektów wymiernych - tyle, co nic. Do czegom się nie podpinał...Atari, nie atari, commodore, potem szwagier sprowadził jednego z pierwszych mackintoshy, bo u nas w kraju z komputerami było gorzej, niż krucho - mazovia, kowary, ale to szmelce byli. Pod apple lisę, jedynkę, podpiąłem się w dobrej wierze. Czort je wiedział, że to tak nieudany model jest. Nie na darmo niesprzedane egzemplarze, paręset sztuk, Jobs kazał zutylizować na śmietnisku. Lisa, niech ją krew jasna energetyczna zaleje, przepięcie spali... Miał być regresing, terapia reinkarnacyjna, cofnięcie się do poprzednich wcieleń, może nawet kontakt z bóstwem transcendentalnym, w najgorszym przypadku - orgazm, taki, że człowiek do końca życia popamięta. A tu - nie dość, ze nic, to jeszcze przez tydzień nerki i wątroba boleli, jak po tęgim przepiciu...
Z trudem tłumię śmiech. No toś mnie zaskoczył, Słodowy Józwo! Miałem cię za chłopka-roztropka, któremu raz jedyny udało się wymodzić coś, co ma ręce i nogi, a tu się okazuje, że z ciebie jest elektropsycho... aż nie wiem, jak poprawnie określić, kto.
- Udało się panu kiedyś przy pomocy komputera... hmmm... to, co pan zamierzał osiągnąć? Kontakt z samym sobą, elektroniczny?
- A pewno, coż się miało nie udać! Masz ajbiema - to wejdziesz w siebie aż po pas! - uśmiecha się szczerbato Józwa, po czym gwałtownie pochmurnieje. Chyba powiedziało mu się za dużo, nieopatrznie zdradził wielką tajemnicę elektronicznej alchemii. Merlin o za długim języku rozpruł się przed profanem.
- ...ale nie ma co wspominać. Niezdrowe, na nerwy szkodzi. I korzenie zębowe, można dostać krwawienia z dziąseł, ciężkiej paradontozy - warczy nagle Wielki Elektronik, rzuca jakieś naprędce zmyślone bzdety, żeby mnie odstraszyć.
- Co jeszcze chcesz wiedzieć, młody? Szczegóły budowy, ze tak powiem -anatomicznej, maszyny?
- Innym razem. Nie chciałby pan rozreklamować - jej i przy okazji siebie? Nieczęsto się zdarza, by samouk stworzył tak skomplikowaną i przede wszystkim działającą całe dziesiątki lat bez zarzutu, powiem potocznie - zajebistą konstrukcję. Nikt przez te wszystkie lata nie zabiegał o wywiad, fotoreportaż? Słowo Podlasia, Panorama lubelska, Tygodnik Chełmski? Naprawdę nikt?
- A bo ja się o to starał, zabiegał? - jeszcze bardziej chmurzy się rolniczy artysta, mechanizator steampunkowy.
- Potrzebne mi wywiady - jak w moście dziura. Co ja - celebryt, Doda? Czy ten, co się w Foriankowie rozwalił ostatnio, Niemiec?
- Lindemann...
- No. Ja tam się do gazetów, czy do radia nie pcham, zresztą - z czym? Że kombajna usprawniłem? Nie ja jeden. W Nowym Tomyślu...
- Dajmy spokój innym. Pan żeś jest nasz skarb wolerowski. Inni mogą się wypchać, klecić sobie cuda nie widy, miotły elektroniczne, strap-ony scalone, ale PAN - nie tyle powinien, ile, jako posiadacz tak niezwykłego wehikułu - ma wręcz obowiązek go rozreklamować, upublicznić, upowszechnić!
Czuję, że przeginam z peanami, Józwa zaczyna groźnie zezować.
- Co się w naszej małej gminie dzieje? Dożynki raz do roku, bo i niby ile miałyby być, obchód pól, odpust - i co więcej? Mieszkają u nas, choćby najezdni, artyści, pisarze, filmowcy, malarze? Są jacyś zmyślni ludzie, rzeźbi ktoś coś, wyszywa? Nie mówię o Bruczukowej, bo ona to Cepelia, nic odkrywczego. Takich Bruczukowych po dziesięć w każdym powiecie. A pan i pańskie dzieło? Unikat w skali co najmniej europejskiej, jeśli nie euroazjatyckiej!
Znów groźne spojrzenie. Niedowiarek.
- Serio! Nie mówię, żeby pan od razu z siebie Michała Wiśniewskiego robił, udawał gwiazdora, ale... udzielenie wywiadu to żadne gwiazdorzenie. Nie ma co być fałszywie skromnym! Pomailuję gdzie trzeba, co pan na to? Wsiądzie pan, posłucham, jak silniki chodzą, jak to tutaj przepływa wszystko, gra kantaty, dobrze? Cudo po prostu, cudo...
- Nie cygań, młody, zbytków z siebie zrobić nie dam...
- Szczerze! No już, już - bo zmrok nas zastanie. Załącz pan silnik od esa. Z maszyny do pisania! - odpuszczam bioelektroterapeutę. Ten, z ociąganiem, spełnia moją prośbę. I znów rozbrzdękuje się tysiącami blaszanych talerzy, rozwywa nieskończoną liczbą gumowych ustossawek, zmutowana vistula. Zapalają się dwa, potem kolejne cztery demoniczne ślepia i oto znów stoję naprzeciw prawdziwego smoka-uciekiniera z bajki dla dorosłych, okrutnej i nie zakończonej happy endem; historii o zemście, która niczego nie koi, wpędza tylko głupiego wendetystę w jeszcze większe kłopoty, niekiedy odbiera mu wolność. Dożywotnio.
Coraz bardziej ciąży mi reklamówka z Wiesią.
Ghszaf! Ghszaf! Ghszed! - zaczynają obracać się bębny, jeden duży i dwa maleńkie, przyboczne. Bębny zadnie.
- Panie Józku! Chodź pan! Proszę, tylko na sekundę, błagam!
Zgorzkniały Słodowy (sic!) znów opuszcza kabinę vistuli-łunochoda.
- By-łem u pa-ni Wie-si - przekrzykuję blaszanych wiolinistów, altowiolistów, gumowe klarnecistki, całe zastępy doboszów.
- Taaa? Po co?
- Porozmawiać o życiu, poradzić się starszej, bardziej doświadczonej osoby. i wie pan, co?
- No?
- Rozmowa była niekonstruktywna. Ani-ani. Baba okazała się nudna jak flaki z olejem. Tak - fla-ki z o-le-jem!
Mówiąc to, z szelmowskim uśmiechem, wygarniam dłonią zawartość reklamówki, pokazuję psychotronikowi. Mina mu rzednie, na twarzy zaczyna odmalowywać się przerażenie. I odraza, w końcu to, jakby nie było, autentyczny, jeszcze świeży mózg, ciągle ciepłe piersi, wargi sromowe.
I znów - przerażenie. Krzyk więźnie konstruktorowi w gardle, gdy biorę zamach i ciskam czerowno-różowiutkim mięsiwem w obracające się ospale hedery. Rozlega się dość zabawne "brziiifff" i zostajemy obryzgani na czerwoniutko, potwór-vistula pluje, wymiotuje na nas resztkami pani Wiesi.
- Weee - jęczy oniemiały, mutystyczny Józwa. Właściwie nie wydaje żadnego dźwięku, ma otwarte usta, stoi jak wryty, skamieniały, zmieniony w żonę Lota, której zachciało się zobaczyć zagładę Sodomy, pocieszyć wzrok widokiem spadającego z niebios ognistego deszczu.
To wyje przestrzeń, wszystko wokół naszego pana konstruktora, jest on w tak wielkim szoku, że udało mu się, bez pomocy komputerów, programów, cybernetyki psychologicznej, jedynie za pomocą myśli, ciężkich, atomowych, skwierczących, radioaktywnych myślisk, wygenerować ów nieludzki, wręcz kozi wrzask-bek.
-Weeeee - idzie przed siebie, pobladły, oślepły, o oczach zasnutych bielmem, zdruzgotany Józwa. Wszystko wokół niego wydaje bek, gardłuje, nosuje, jęczy, a on, krokiem marynarskim, kołysząc się to w prawo, to w lewo, idzie w nicość. Depcze nieskoszone, rachityczne łodyżki chryzawki, tratuje swój plon.
Krok ma ciężki, słoniowy, w ciągu paru chwil podwoił swoja masę, ma wrażenie, że za ciasno biedakowi w jego własnej skórze. Wewnątrz czaszki - na pewno.
Cudopojazd rozchodził się na dobre, orkiestra dzwoni na pełnych obrotach, a ukozłowany, zmieniony w tkniętego chucią samca z gatunku capra hircus właściciel - idzie jak zahipnotyzowany.
"Boguśka cię zdradziła, że nagle dostałeś rogów?" - krzyknęłoby się, ale po co? Niech lezie, oczadzeniec, szukać pomocy, puka do pierwszych lepszych drzwi, błaga, by zadzwonić na policję, po sanitariuszy z kaftanem, pogotowie chirurgiczne, które - o ile jeszcze nie jest za późno - zbierze poszatkowane flaczęta Wiesi, wszyje na właściwe miejsce i tym samym ożywi biedaczkę.
Scapiały mentalista regresywny pewnie ma w kieszeni komórkę, ale kompletne o niej zapomniał, albo nie kojarzy, jak się dzwoni.
Stary, kosmaty cap upstrzony przez Jacksona Pollocka połączonego z Hannibalem Lecterem idzie w ciemność, zostawiając za sobą kwaśną, cuchnącą smugę. Krzyk i strach śmierdzą nie do zniesienia.
Siadam na miedzy, tuż przed obracającym się hederem. Zostało mi niewiele czasu, góra pół godziny na pocelebrowanie samotności.
Właśnie rozstałem się. Nie tyle z Martyną, Wieśką, rodzicami, wredną i głupią szefową, parasolkarką z Cocomo, kumpelkami: Justyną, Agatą, swoim serdecznym przyjacielem herdewinem, niech mu się wiedzie, niech krąży, tętni, nigdy nie przestaje; nie z całym rodzajem ludzkim, nie z przedmiotami, jakąkolwiek filozofią, mniej, lub bardziej szczytną ideą, pragnieniem, wizją, nie ze sztuką, jej światłymi mrzonkami, egzaltowaną pustką, oblaną lukrem i posypaną czekoladą nicością, ułudą, beznadzieją; nie z politykierstwem, żalem nieutulonym że wybory wygrała dewo-kanalia Dalczyk i przez cztery lata trwania jego (pierwszej i mam nadzieję ostatniej) kadencji Polska sklerykalizuje się do reszty, wygoli sobie tonsurę, albo założy włosiennicę.
Właśnie rozstałem się ze sobą, a to jedno z najgłębszych uczuć, jakich może doświadczyć człowiek. Może i egzaltuje mi się nieco, ale czuję, że to nie przelewki, nie pierdoły, alko-herdziulowe bezdety, nie internetowe memy, demotywatory, komiksy, kawały o blondynkach, albo babie, co przyszła do lekarza, nie Joemonster.org, ani Pudelek.pl.
Jestem w samym sercu endowojny, w epicentrum trzęsienia ziemi. Wolerowo zaraziło mnie padaczką, bo cały dygoczę, odnoszę wrażenie, że jestem spieczonym, spalonym Golemem, za długo tkwiłem w piecu i zaraz rozpadnę się, rozlecę na dziesiątki kawałków, rozkruszę.
Z drugiej zaś strony - w ruinie, jaką jestem od pewnego czasu, usycha drzewo. Martyna i dziwka-naganiaczka podcięły mi korzenie. Skutecznie.
Jak można było się spodziewać, "Pamiętnik z Powstania Foriankowskiego" kończy się dla narratora tragicznie: wraca, złamas, przegraniec, nieudacznik, w rodzinne strony, bez grosza przy duszy. ośmieszony, porzucony, z podwiniętym ogonem.
Jedyne co potrafi, to mścić się, kierować ślepą złość w stronę słabszych, bezbronnych. Dupek.
Słyszę: biegną do mnie machiny policyjne, szczekają żelazne psy. Wrze w nich gęsty olej, buzuje siarka.
Polowanie z nagonką, a tu taki pech: zwierzyna łowna nie chce być łowna, ani myśli uciekać, bawić się w ganianego, potęgować swoją klęskę poprzez dawanie bydlakom zwyrodniałej frajdy.
Nie, kochani zomowcy, ormowcy, gestapiciele-tropiciele: nie ruszam się z miejsca, choć nie mam już korzeni, w pewien sposób wrosłem w miedzę, zespoliłem się z dziejącym się na moich oczach widowiskiem.
Argoindustrialny spektakl: tańczą przede mną blaszane baletnice, wirują gumowe primabaleriny. Cały film Metropolis, cała muzyka Rammsteina zawarta w jednym urządzeniu, postmaszynie rolniczej, ponadczterdziestoletniej vistuli, która za sprawą Józwy wyewoluowała w... symbol. Tak, jest teraz stukającym, pobrzdękującym symbolem wszystkiego, co techniczne, odczłowieczone. Co próbuje imitować życie, udaje, ze oddycha, ma puls, katar, przemyślenia. Symbolem nieudolnego naśladownictwa, bycia plastikową choinką, na której żywe są tylko bombki (domyślam się, czyim ciałem było wcześniej to kolorowe szkło).
Chodźcie, porwijcie mnie do suki. Nie próbuję uciec, ukryć się. Nie musicie odpierniczać donkiszoterii, walczyć z opuszczonym wiatrakiem. Nikogo nie ma w środku, widzicie? Puste, nadbutwiałe deski, rozeschnięta, drewniana skorupa, ledwie trzymający się na zardzewiałych gwoździach szkielet.
Podbiegliście. I co? Szarpiecie. Pewnie, jak moglibyście inaczej? Kopnij mnie jeszcze jeden z drugim, wyżyj się. Pokaż, jaki z ciebie praworządny samczysko, stróż ładu i moralności.
Szkwach! Szkwach! - klekoczą w górze "kręgielki". Ponura machińsko patrzy, jak jestem wleczony. Ani trochę mi nie współczuje. Oboje jesteśmy jałowi.
"Cześć, vistuś" - szepczę w myślach. I uśmiecham się przyjmując kolejne ciosy. Pękają suche gałęzie. Z kości sypie się błyszczące próchno. Fosforyzuję jak tandetny, odpustowy różaniec.
|
Opublikowany: 30-11-2018 12:01 przez: floriankonrad |
Właściciele serwisu nie odpowiadają za treść umieszczanych utworów i komentarzy. Wszelkie uwagi prosimy kierować bezpośrednio do ich autorów. Wszystkie utwory i komentarze zamieszczone na stronie podlegają ochronie. Zabrania się ich kopiowania, przetwarzania lub rozpowszechniania bez zgody autorów.
|