z dzisiejszych przemyśleń: słowo szkielet nie powinno
być, przynajmniej w moim mniemaniu,
tym samym, co kościec.
wręcz konieczne jest rozgraniczenie:
na słowo oznaczające to, co porozkładowe,
pozostałości, artefakty istoty
— i wspomniany kościec, który ma każdy z nas
i bez którego byłby — dosłownie — mięczakiem,
kupą bebesząt i mięsiwa, rozdeptanym kotletem.
szkielet — to personifikacja zdechu. tańcująca.
coś, co krzyczy, bezgłośnie, pod ziemią,
smutno-radosna postać przeżuta i wydalona
przez masakrator. zwierzątko wyklute
w szatkownicy.
kolejne myśliwo, z godzin przedpołudniowych:
mam w sobie szkielet rośliny.
zastanawiam się, jakiej.
może to salsefia, inaczej: kozibród porolistny,
wężymord czarny korzeń
(zabawne nazwy, jakby kryły się pod nimi
patolskie i toksyczne diabłorosty, uprawiane
na dnie piekła przez lucyferów-ogrodników),
parasolnik, albo nieco schwaściałe zioło
o rozłożystych, porośniętych kolcami liściach
(ususzysz jeden, zrobisz skręta
- i poczujesz jak wnikam, rozchodzę się w tobie
niczym strzępki papieru wrzucone do strumyka)
|